Skończył się właśnie mój weekend w Londynie z moją Mamą. Odstawiłam ją aż do wejścia ochrony, na terminalu 2 lotniska w Heathrow. Na karcie pokładowej nie było numeru Gate, więc pożegnałam ją zmartwioną, bo bała się, że nie znajdzie bramki.
W prezencie urodzinowym ofiarowałam jej wspólny wypad do jakiegoś europejskiego miasta, do którego łatwo trafić i z Łodzi i z Lyonu, tak byśmy spotkały się na niezależnym gruncie.
Jak przewidywałam, zalało mnie całe morze emocji, od radości, szczęścia, satysfakcji, rozczulenie po niepokój (czy na pewno spędzamy ten czas właściwie?) i rozdrażnienie (ach, te nasze rozmowy o obcokrajowcach i o śmieciach;-))
Moja Mama chciała zobaczyć muzeum Madame Tussaud. Ale nie zarezerwowałam wcześniej biletów, i kiedy tam dotarłyśmy w sobotę o 11h, kolejka była kilkusetmetrową (i do tego posuwała się jak krew z nosa). (To było dla niej dość duże rozczarowanie)
Stamtąd poszłyśmy spacerem przez park do Natural History Museum.
Po drodze wstąpiliśmy do Harrodsa i kupiłam sobie sukienkę na ślub cywilny.
Przeczytawszy – fajnie to brzmi w jednym zdaniu 🙂 Uściślę więc, bo moja błędna interpunkcja wpuszcza w maliny: sukienki ślubnej nie kupiłam u Harrodsa ale w sklepie obok. Wiedziałam że tam na mnie czekała. I bardzo się cieszę, że mogłam wybierać ją właśnie z moją Mamą.
Po obiedzie e Eat. (wygenerowałam masę plastikowych odpadów, aż mi się głupio zrobiło) poszłyśmy do muzeum.
I to był też trochę magiczny moment, bo zwykle to rodzice prowadzają dzieci po muzeach, u mnie było tym razem odwrotnie;-)
Dużo chodziłyśmy, bo jeszcze Mama chciała zobaczyć Pałac Buckingham (po jej minie byłam gotowa iść o zakład, że nie tak sobie go wyobrażała:-)
Posiedziałyśmy w parku St James, gdzie zaatakowała nas jakaś żarłoczna i bezczelna wiewiórka, resztką sił zawlekłyśmy się pod Big Bena i stamtąd wróciłyśmy do hotelu.
Pomyliłam autobusy i podróż trwała nieco dłużej niż myślałam.
Lubię Londyn, to moje ulubione miasto i bywam tam cześciej niż w Paryżu, jednak nie znam go jak własnej kieszeni. Poszłyśmy do przyhotelowej brasserie. Była bardzo w moim stylu, dobre, świeże jedzenie, ceny może nie należały do najniższych, ale z kosmosu tez nie były (65£ za kolację dla dwóch osób- uważam, że to było ok). Ale moja Mama nieustannie przeliczała wszystko ze funtów na złotówki (chociaż przecież była zaproszona:)), a to może, przyznam, odebrać apetyt.
A wiecie, co robią starsze osoby (Piszę “starsze” bo ona sama tak o sobie mówi), kiedy czują się nieswojo? 🙂 zaczynają porównywać i szukać dziury w całym, zamiast cieszyć się chwilą 🙂
Tak mi się przynajmniej wydaje, bo normalnie, na codzień, nie spotykam się ze “starymi ludźmi”. Moi Teściowie są rówieśnikami moich Rodziców ale do głowy im nie przyjdzie porównywać jabłka z marchewką.
Na przykład :
-“dobry ten mus czekoladowy, pewnie użyli dobrych i świeżych jajek, bo smakuje jak kogel-mogel, który nam robiłaś w dzieciństwie”.
– “ale nie tak świeże jak jajka od pani Kowalskiej na wsi!”…
Idąc tym tokiem, na każdą próbę sprawienia komplementu i wyrażenia radości z bycia razem w tym fajnym mieście (ktore sama wybrała:-)) miałam kontrargument w postaci “a u nas”…
Na koniec zaczęłyśmy się obie z tego śmiać.
“Przypomniało mi się, jak Mnie obsztorcowalas, że porównałam Champs Elises do Piotrkowskiej” powiedziała w końcu Mama. Faktycznie. Kiedyś w Paryżu wyjechała mi z takim tekstem, a mnie momentalnie przeszła ochota pokazywania jej piękna Miasta Miłości, bo po co? Skoro trafi to do worków pamięci jako “kolejna Piotrkowska”, kolejny Płac Zwycięstwa” “Kolejna Retkinia”.
(…)
Udało nam się z St Katherine’s Pier wziąć tramwaj wodny do London Eye, przeszłyśmy stamtąd wzdłuż Tamizy, do Katedry St Paul, następnie wylądowaliśmy w krypcie U St Martin na pysznym (i tanim;)) obiedzie, polazilysmy po Covent Garden i wróciłyśmy do hotelu odebrać bagaże.
Po drodze jeszcze usłyszałam,
“Ta Tamiza jest zupełnie jak… ”
“Jak w Łodzi!” Przerwałam ubawiona.
Mama się zmieszała ale ze śmiechem odpowiedziała:
“Nie, jak Rodan”.
Dyskutowałyśmy o porównaniach.
W moim odczuciu porównania są ograniczające. I krzywdzące. Ta rzeka jest jak Rodan, czyli dałam jej etykietkę “duża rzeka w mieście” i zupełnie nie interesuje mnie już więcej. Ani skąd płynie, co w sobie niesie i dokąd, jak jest wykorzystywana itp…
Wiecie …
Jestem z niej dumna. Bo chciało jej się wziąć ten autobus w Łodzi, przemóc obawy związane z podróżowaniem do obcego kraju bez znajomosci języka, zarezerwowała dla mnie swój weekend, znalazła się w miejscach i sytuacjach, które były jej zupełnie obce. I nawet powiedziała, że “było super” 😉
Bardzo się cieszę, że zobaczyłyśmy się, po raz pierwszy tak na zupełnie innych warunkach – jak Człowiek z Człowiekiem, dwie kobiety-turystki, zapominając o męczących rolach Matek i Córek.
Nasze życie toczy się w światach paralelnych. Nasze wspólne zycie zatrzymało się przecież przed moim wyjazdem z Polski. Podczas tych krótkich spotkań rodzinnych w Polsce nie zdawałam sobie z tego sprawy – że obie się starzejemy. Że coraz bardziej zachowujemy się obie jak mieszkanki rożnych planet. Fajnie było zrobic to spotkanie bliskiego stopnia.
I z przyjemnością powtórzę taki wypad tylko we dwie. Może do Portugalii? 🙂
Tęsknię.
Ps. Jesli czytają mnie Dziewczyny z Klubu Półek na Obczyźnie – dziękuję Wam za komentarze z forum (szczegolnie Agacie ;-))
2 komentarze
dee4di
Też oprowadzałam moich rodziców po Londynie przed moim ślubem. Mój tato do tej pory wspomina, że to najlepsza jego podróż, a minęło 14 lat. Coś mi się kojarzy, że moi rodzice też mieli tendencje do porównywania, i dogodź tu takim?
Pingback: